Forum buntownicy.fora.pl Strona Główna

Cykl

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum buntownicy.fora.pl Strona Główna -> Twilight
Autor Wiadomość
Dulce Maria
Administrator



Dołączył: 17 Sty 2009
Posty: 98
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Wrocław
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Sob 17:52, 23 Maj 2009    Temat postu: Cykl





STEPHENIE MEYER




ZMIERZCH












Mojej starszej siostrze Emily, bez której być może nigdy nie ukończyłabym tej książki


Ale z drzewa poznania dobra i zła nie wolno ci jeść, bo gdy z niego spożyjesz, niechybnie umrzesz.
Księga Rodzaju 2, 17 (BT)


Nigdy wcześniej nie zastanawiałam się nad tym, jak chciałabym umrzeć - nawet mimo wydarzeń ostatnich miesięcy. Ale choćbym próbowała, z pewnością nie wpadłabym na coś podobnego.
Sparaliżowana wpatrywałam się w ciemne oczy drapieżcy stojącego na przeciwległym końcu długiego pomieszczenia, a on przyglądał mi się z uśmiechem.
Oto miałam oddać życie za kogoś innego, za kogoś, kogo kochałam. To dobra śmierć, bez wątpienia. Szlachetny postępek. Coś znaczącego.
Gdybym nie przeniosła się do Forks, nie stałabym teraz oko w oko z mordercą, wiedziałam o tym dobrze, ale mimo to nie potrafiłam zmusić mego kołaczącego serca do pożałowania decyzji o przeprowadzce. Właśnie tu spotkało mnie szczęście, o jakim na¬wet nie marzyłam, i nie warto było rozpaczać, że słodki sen dobiegał końca.
Nie zmieniając przyjaznego wyrazu twarzy, mroczny łowca ru¬szył w moją stronę, by zadać ostateczny cios.

1 PIERWSZE SPOTKANIE

Jadąc z mamą na lotnisko, szeroko otworzyłyśmy samochodowe okna. W Phoenix były dwadzieścia cztery stopnie w cieniu przy absolutnie bezchmurnym niebie. Miałam na sobie moją ulubioną koszulkę - bez rękawów, z białej siateczki - włożoną specjalnie z okazji wyjazdu. Do samolotu zamierzałam wziąć kurtkę.
Celem podróży było miasteczko Forks położone na północno - zachodnim krańcu stanu Waszyngton, na półwyspie Olympic. Pada tam częściej niż w jakimkolwiek innym miejscu w Stanach i jest to jedyna rzecz, jaka wyróżnia tę mieścinę. To właśnie przed tymi posępnymi, deszczowymi chmurami uciekła moja matka, gdy miałam zaledwie parę miesięcy. Ona uciekła, ale ja musiałam spędzać w Forks bite cztery tygodnie każdego lata. Wreszcie, jako czternastolatka, zbuntowałam się i od trzech lat jeździłam z tatą, co roku na dwutygodniowe wakacje do Kalifornii.
Mimo to zgodziłam się tam wrócić. Sama skazałam się na wy¬gnanie. Byłam przerażona. Nienawidziłam tego miejsca.
Za to Phoenix uwielbiałam. Kochałam je za słońce i upał, za bijącą od tego miasta żywotność, za tempo, z jakim się rozwijało.
- Bello - odezwała się mama w hali odlotów - pamiętaj, że nie musisz tego robić. - Powiedziała to po raz setny i niewątpliwie ostatni.
Moja mama wygląda zupełnie tak jak ja, jak ja z krótkimi włosami i pierwszymi zmarszczkami mimicznymi. Spojrzałam jej w oczy - ma wielkie oczy dziecka - i poczułam narastającą panikę. Jak mogłam zostawiać samą tak nieobliczalną i nieprzytomną osobę? Czy sobie poradzi? Oczywiście, miała teraz Phila, rachunki będą, zatem płacone w terminie, lodówka i bak pełny, a jeśli się gdzieś zgubi, będzie miała, do kogo zadzwonić, ale mimo to...
- Ale ja naprawdę chcę jechać - skłamałam. Nigdy nie byłam uzdolnionym kłamcą, ale ostatnio powtarzałam to zdanie tak często, że brzmiało już niemal przekonująco.
- Pozdrów ode mnie Charliego.
- Nie zapomnę.
- Niedługo się zobaczymy - powiedziała z przekonaniem w głosie. - Możesz wrócić do domu w każdej chwili. Tylko zadzwoń, a zaraz się pojawię.
Miałam świadomość, że ta obietnica sporo ją kosztuje.
- Nic się nie martw. Będzie fajnie. Kocham cię, mamo.
Przytuliła mnie mocno do siebie i trzymała tak długą chwilę, a potem wsiadłam do samolotu i już jej nie zahaczyłam.
Czekały mnie cztery godziny lotu z Phoenix do Seattle, potem godzina w awionetce do Port Angeles i wreszcie godzina jazdy z lotniska do Forks. Nie bałam się latania, tylko właśnie tej godzi¬ny w aucie sam na sam z moim tatą Charliem.
Do tej pory zachowywał się bez zarzutu. Najwyraźniej naprawdę się cieszył, że miałam z nim po raz pierwszy zamieszkać niemal na stałe. Zapisał mnie już do liceum i obiecał pomóc w kupnie auta.
Mimo to byłam pewna, że będziemy nieco skrępowani. Żadne z nas nie należało do ludzi gadatliwych, a i tak nie wiedziałabym za bardzo, o czym tu opowiadać. Zdawałam sobie sprawę, że moja decyzja go zaskoczyła - podobnie jak mama, nigdy nie ukrywa¬łam niechęci do Forks.
Gdy wylądowałam w Port Angeles, padał deszcz, ale nie wzięłam tego za złą wróżbę - ot, było to po prostu nieuniknione. Pożegnałam się ze słońcem już kilka godzin wcześniej.
Charlie przyjechał po mnie radiowozem. Tego też się spodziewałam - tato jest w Forks komendantem policji. To właśnie, dlatego, mimo poważnego braku funduszy, chciałam jak najszybciej sprawić sobie samochód - żeby nie wożono mnie po okolicy w aucie z kogutem na dachu. Nic tak nie zwalnia ruchu na drodze jak gliniarz.
Gdy schodziłam niezdarnie po schodkach na płytę lotniska, przytrzymał mnie odruchowo, jednocześnie jakby ściskając na po¬witanie jedną ręką.
- Jak dobrze cię widzieć, Bells. Nie zmieniłaś się zbytnio. Co słychać u Renee?
- U mamy wszystko w porządku. Też się cieszę, że cię widzę, tato. - Nie wolno mi było mówić do niego po imieniu.
Miałam zaledwie parę toreb, bo większość moich ubrań nie pasowała do klimatu stanu Waszyngton. Wprawdzie wysupłałyśmy z mamą trochę grosza na powiększenie mojej zimowej garderoby, ale i tak było tego niewiele. Wszystko bez trudu zmieściło się w bagażniku radiowozu.
- Znalazłem dobre auto, jak dla ciebie. Naprawdę tanie - oznajmił mi tato po zapięciu pasów.
- Jaka to marka? - Nie spodobało mi się to „jak dla ciebie”.
- Chevrolet. Właściwie to Pick - up.
- Gdzie go znalazłeś?
- Pamiętasz Billy'ego Blacka z La Push? - La Push to maleńki rezerwat Indian nad samym morzem.
- Nie.
- Jeździliśmy razem na ryby - podpowiedział Charlie.
To by wyjaśniało, dlaczego go nie pamiętałam. Jestem praw¬dziwą mistrzynią w wymazywaniu z pamięci bolesnych i niepotrzebnych wspomnień.
- Jeździ teraz na wózku inwalidzkim - ciągnął tato - więc nie może już prowadzić. Obiecał, że sprzeda mi go tanio.
- Jaki to rocznik? - Sądząc po jego minie, miał nadzieję, że nie zadam tego pytania.
- No cóż, Billy nieźle się napracował przy silniku, teraz jest prawie jak nowy.
Chyba nie wierzył, że poddam się tak łatwo.
- W którym roku kupił auto? - Bodajże w 1984.
- I to rok produkcji?
Hm, nie. Sądzę, że pochodzi z wczesnych lat sześćdziesiątych. Góra z późnych pięćdziesiątych - przyznał nieco zawstydzony.
- Wiesz, że nie znam się na samochodach, tato. Jeśli coś się zepsuje, sama sobie nie poradzę, a nie stać mnie na mechanika...
- Spokojnie, bryka pracuje bez zarzutu. Teraz już takich nie robią. Bryka? Hm... Może nie będzie tak źle. Przynajmniej nie musiałam już szukać ksywki dla samochodu.
- Tanio, czyli ile? - Tu nie mogłam iść na kompromis.
- Widzisz, skarbie, ja go już poniekąd kupiłem - Charlie zerknął na mnie nieśmiało, z nadzieją w oczach. - Jako prezent powi¬talny.
Bomba. Bryka za darmo.
- Och, naprawdę nie musiałeś. Byłam gotowa sama za wszystko zapłacić.
- To nic takiego. Chcę, żebyś była tu szczęśliwa. - Mówiąc to, tato patrzył prosto przed siebie na drogę. Zawsze wstydził się mówić o uczuciach. Odziedziczyłam to po nim, więc także odwróci¬łam głowę.
- To wspaniały gest, dziękuję. - A co do bycia szczęśliwą w Forks, po co wspominać, że żadne auto tu nie pomoże. To po prostu nierealne. Ale tato nie musiał o tym wiedzieć, a i ja nie miałam zamiaru zaglądać darowanemu Pick - upowi pod maskę.
- Ech, no, nie ma, za co - wymamrotał Charlie zmieszany moim podziękowaniem.
Wymieniliśmy jeszcze parę uwag dotyczących pogody - nadal padało - i to by było na tyle. Wpatrywaliśmy się w drogę w milczeniu.
Okolica była niezaprzeczalnie piękna. Wszystko tonęło w zieleni: korony drzew, ich pokryte mchem pnie, porośnięta paprociami ziemia. Nawet powietrze wydawało się zielone w świetle sączącym się przez baldachim z igieł.
Przez tę wszechobecną zieleń czułam się jak na obcej planecie. W końcu zajechaliśmy na miejsce. Charlie nadal mieszkał w niewielkim domku z dwiema sypialniami, kupionym jeszcze z matką tuż po ślubie. Zresztą wszystko, co zrobili jako mąż i żona, zrobili tuż po ślubie. Później nie byli już po prostu małżeństwem. Przed domem, który od lat wyglądał tak samo, stał nowy - nowy dla mnie - samochód. Miał wyblakły czerwony lakier, zaokrąglone zderzaki i staromodnie opływową szoferkę. O dziwo, z miejsca przypadł mi do gustu. Nic miałam pewności, czy zapali, ale umiałam sobie wyobrazić siebie za jego kierownicą. Na doda-tek był to jeden z tych solidnych modeli, które są praktycznie nie¬zniszczalne - jeden z tych, które w filmach nie mają choćby jednej rysy po staranowaniu jakiegoś zagranicznego Sedana.
- Kurczę, tato, jest wystrzałowy! Dzięki! - Pozbyłam się przynajmniej jednej z ponurych wizji dotyczących pierwszego dnia w nowej szkole. Nie musiałam już wybierać pomiędzy trzy kilo¬metrowym spacerem w deszczu a zajechaniem na lekcje w radiowozie.
- Cieszę się, że ci się podoba - szepnął Charlie zakłopotany. Cały bagaż zdołaliśmy wnieść na piętro za jednym zamachem.
Dostałam sypialnię wychodzącą na zachód, na podjazd przed domem, tę samą, w której spalam dawniej każdego lata. Drewniana podłoga, bladoniebieskie ściany, spadzisty sufit, pożółkłe firanki - wszystko to przywoływało wspomnienia. W kącie pokoju nadal stal mój miniaturowy fotel bujany. Jedyne zmiany, jakich Charlie kiedykolwiek tu dokonał, to wymiana łóżeczka na zwykle łóżko i wstawienie biurka, gdy osiągnęłam wiek szkolny. Na owym biurku stal teraz komputer kupiony z drugiej ręki, z modemem podłączonym do gniazdka telefonicznego kablem przymocowanym do podłogi zszywkami. Internetu zażądała mama, abyśmy mogły kontaktować się z sobą bez przeszkód.
W domu było tylko jedna łazienka, niewielkie pomieszczenie u szczytu schodów. Miałam ją rzecz jasna dzielić z Charliem, ale o tym starałam się jeszcze nie myśleć.
Brak nadopiekuńczości jest jedną z najlepszych cech taty. Zostawił mnie samą, żebym się rozpakowała i rozgościła. Mama nie byłaby w stanie zdobyć się na coś takiego. A tak nareszcie mogłam przestać się uśmiechać. Wpatrywałam się przez chwilę zrezygnowana w ścianę deszczu za szybą i uroniłam kilka łez, ale tylko kil¬ka. Resztę planowałam zachować na wieczór, jako gwałtowny akompaniament do rozmyślań o jutrzejszym dniu.
Do miejscowego gimnazjum i liceum chodziło raptem trzystu pięćdziesięciu siedmiu (ze mną pięćdziesięciu ośmiu) uczniów, gdy w Phoenix tylko mój rocznik liczył siedemset osób. W dodatku wszystkie te dzieciaki z Forks dorastały razem - ba, nawet ich dziadkowie znali się od dzieciństwa! Miałam szansę stać się wytykanym palcami dziwadłem z wielkiego miasta.
Gdybym, chociaż wyglądała, jak przystało na dziewczynę z gorącego południa, gdybym była opaloną, wysportowaną blondynką, taką, co to gra w szkolnej drużynie siatkówki albo występuje w zespole przed meczami, może wtedy wyróżniałabym się na korzyść. Ale nic z tego. Mój wygląd nie mógł mi pomóc.
Chociaż w Phoenix zawsze świeciło słońce, moja skóra przypominała odcieniem kość słoniową, a nie miałam ani niebieskich oczu, ani rudych włosów, które jakoś by ten fenomen tłumaczyły. Byłam szczupła, ale nie nabita, więc każdy widział, że żadna ze mnie sportsmenka. Do sportów brakowało mi po prostu niezbędnej koordynacji ruchowej, dlatego każde moje wyjście na boisko kończyło się publicznym upokorzeniem i obrażeniami, którym ulegali z mojej winy także inni zawodnicy.
Gdy skończyłam już układać ubrania w starej sosnowej komodzie, poszłam z kosmetyczką do naszej wspólnej łazienki odświeżyć się po podróży. Rozczesując splątane, wilgotne włosy, przyglądałam się swojemu odbiciu w lustrze. Może to tylko ta deszczowa pogoda za oknem, ale wyglądałam jak blada rekonwalescentka. Czasem bywałam nawet zadowolona ze swojej cery - nieskazitelnej, niemal przezroczystej - ale wszystko zależało od odpowiedniego oświetlenia. Tu jednak nie mogłam liczyć na nic lepszego.
Patrząc tak na siebie, doszłam do wniosku, że nie ma, co się oszukiwać. Nie chodziło tylko o wygląd. Skoro nie znalazłam dla siebie miejsca w szkole z trzema tysiącami uczniów, czy mogłam mieć nadzieję, że poradzę sobie w Forks?
Nawiązywanie kontaktów z rówieśnikami przychodziło mi z trudem. Tak naprawdę, nawiązywanie kontaktów z kimkolwiek przychodziło mi z trudem. Nawet mama, która była mi najbliższą osobą pod słońcem, nie potrafiła do końca przebić się przez moją skorupę. Nigdy nie nadawałyśmy na tych samych falach. Czasami zastanawiałam się, czy naprawdę odbieram świat w ten sam sposób, co inni. Może mam coś z głową?
Mniejsza o przyczynę, liczył się efekt. A jutro to miał być dopiero początek.
Nie spałam za dobrze tej pierwszej nocy, nawet szlochanie w poduszkę mnie nie uspokoiło. Nie potrafiłam przywyknąć do ciągłego szumu wiatru i deszczowych werbli bijących o dach. Naciągnęłam na głowę starą, wyblakłą kołdrę, a potem dołożyłam jeszcze poduszkę, ale i tak zasnęłam dopiero po północy, kiedy ulewa przeszła w końcu w kapuśniak.
Rano za oknem widać było tylko gęstą mgłę i powoli zaczęła dawać mi się we znaki klaustrofobia. Bez błękitu nieba czułam się jak w klatce.
Przy śniadaniu nie rozmawialiśmy za dużo. Charlie życzył mi powodzenia, a ja podziękowałam grzecznie, pewna, że jego życzenie się nie spełni. Los nie miał w zwyczaju się do mnie uśmiechać. Tato pierwszy wyszedł z domu i pojechał na komisariat, który skutecznie zastępował mu żonę. Po jego wyjściu siedziałam przez dłuższą chwilę przy dębowym stole na jednym z trzech krzeseł, z których każde było inne, i lustrowałam wzrokiem niewielką kuchnię. Nic się tu nie zmieniło. Ściany wyłożone były ciemnym drewnem, szafki jaskrawożółte, a podłoga z linoleum. Szafki pomalowała osiemnaście lat wcześniej moja mama, usiłując rozjaśnić wnętrze domu. Nad niewielkim kominkiem w przylegającym do kuchni skromnym saloniku wisiał rząd fotografii: rodzice w dniu ślubu w Las Vegas, nasza trójka w szpitalu po moim narodzeniu (zdjęcie autorstwa uczynnej pielęgniarki) j wreszcie - liczne świadectwa mego dorastania, aż do ubiegłego roku. Kolekcja ta budziła we mnie pewne zażenowanie i planowałam namówić tatę, żeby ją usunął, przynajmniej do czasu mojego wyjazdu.
Cały wystrój domu był wyraźnym świadectwem tego, że Charlie nadal kocha moją mamę, i nie czułam się z tą myślą najlepiej.
Nie chciałam zjawić się w szkole zbyt wcześnie, ale nie mogłam też się spóźnić. Włożyłam, więc kurtkę - miała w sobie coś z kombinezonu do usuwania odpadów radioaktywnych - i dzielnie wyszłam na deszcz.
Nadal mżyło, choć nie dość, żebym przemokła do suchej nitki, gdy sięgałam po klucz od drzwi wejściowych, jak zawsze schowany nieopodal pod okapem. Przekręciłam go w zamku i ruszyłam w stronę auta. Denerwowały mnie cmoknięcia, z jakim moje nowe wodoodporne traperki zagłębiały się w błotnistej nawierzchni podjazdu. Brakowało mi znajomego odgłosu szurania w żwirze. Nie mogłam też niestety podziwiać dłużej mojej furgonetki - spieszno mi było wydostać się z wilgotnej mgiełki, która przylepiała się do moich włosów mimo kaptura.
We wnętrzu samochodu było sucho i przytulnie. Ktoś - Billy lub Charlie - niewątpliwie tu posprzątał, ale beżowa tapicerka wo¬zu nadal lekko pachniała tytoniem, benzyną i miętową gumą do żucia. Dzięki Bogu, silnik zapalił za pierwszym razem, ale wył do¬prawdy przeraźliwie. Cóż, tak sędziwe auto musiało mieć jakieś wady. Byłam jednak mile zaskoczona tym, że działa równie sędzi¬we radio.
Ze znalezieniem szkoły nie miałam kłopotów, chociaż nigdy w niej przedtem nie byłam. Jak wszystkie ważniejsze budynki, sta¬ła przy głównej drodze. Nie wyglądała zresztą na szkołę, ale upewniła mnie tablica. Moje nowe liceum składało się z kilkunastu zbudowanych w podobnym stylu pawilonów z czerwonej cegły.
Z początku nic byłam w stanie ocenić, ile ich właściwie jest, tyle rosło wokół drzew i krzewów. To miejsce nie miało w sobie nic z placówki wychowawczej. Gdzie ogrodzenie z siatki, pomyślałam z nostalgią, gdzie wykrywacze metalu przy wejściu?
Zaparkowałam przed pierwszym budynkiem, ponieważ nad drzwiami dostrzegłam tabliczkę z napisem „dyrekcja”. Nie stał tam żaden inny samochód, więc z pewnością parkowanie było w tym miejscu niedozwolone, ale stwierdziłam, że wolę zapylać w środku o drogę na parking, niż krążyć jak głupia w deszczu. Opuściwszy z niechęcią rdzewiejącą szoferkę, podążyłam do wej¬ścia brukowaną ścieżką obramowaną ciemnym żywopłotem. Przed drzwiami wzięłam głęboki oddech.
W środku było cieplej i jaśniej, niż się spodziewałam. Podłogę pokrywała wytrzymała wykładzina w pomarańczowe ciapki, z bo¬ku stało kilka składanych krzesełek dla oczekujących interesan¬tów, a ściany upstrzone były trofeami i ogłoszeniami. Głośno tykał wielki zegar. Wszędzie pałętały się rośliny w plastikowych doni¬cach, jakby mało było zieleni na zewnątrz. Pomieszczenie prze¬dzielał długi kontuar zastawiony przepełnionymi drucianymi ko¬szyczkami na dokumenty, a każdy koszyczek oznaczony był ja¬skrawą naklejką. Za jednym z trzech znajdujących się za ladą biurek siedziała rudowłosa okularnica w fioletowym podkoszulku. Ten podkoszulek nieco zbił mnie z tropu.
Kobieta podniosła wzrok.
- W czym mogę pomóc?
- Nazywam się Isabella Swan - oświadczyłam. Oczy sekretar¬ki rozbłysły - najwyraźniej doskonale wiedziała, kim jestem. Z pewnością byłam już tematem plotek. Tak, tak, to ja, córka pa¬na komendanta i jego narwanej byłej żony.
- Oczywiście, oczywiście. - Kobieta zaczęła grzebać w prze¬raźliwie wysokiej stercie papierzysk na swoim biurku, aż wreszcie znalazła to, czego szukała. - Mam tutaj twój plan lekcji i mapkę szkoły. - Z plikiem kartek w dłoni podeszła do kontuaru.
Wyjaśniła mi, jak przemieszczać się w ciągu dnia z klasy do klasy, pokazując najdogodniejsze trasy na mapce, i wręczyła ar¬kusz, na którym miał się podpisać każdy z moich nauczycieli; mu¬siałam go jej oddać po lekcjach. Pożegnała mnie z uśmiechem, podobnie jak Charlie, życząc mi powodzenia. Odwzajemniłam uśmiech, mając nadzieję, że wygląda przekonująco.
Gdy wróciłam do auta, zaczęli się już zjeżdżać inni uczniowie. Żeby trafić na parking, wystarczyło jechać za nimi. Na szczęście większość samochodów była równie sędziwa, co mój, zero szpanu. W Phoenix mieszkałam w dzielnicy Paradisc Valley, gdzie należa¬łyśmy z mamą do uboższej mniejszości. Pod szkołami nieraz wi¬dywało się nowiutkie mercedesy i porsche. Tu jednak najlepszym wozem było lśniące volvo i niewątpliwie się wyróżniało. Mimo wszystko, gdy tylko mogłam, wyłączyłam ryczący silnik, żeby nie zwracać na siebie zbytniej uwagi.
Zanim wysiadłam, przestudiowałam dokładnie mapkę z na¬dzieją, że nie będę musiała później obnosić się z nią cały dzień. Wsunęłam papiery do torby, zarzuciłam ją na ramię i znowu wziꬳam głęboki oddech. Poradzisz sobie, szepnęłam do siebie bez przekonania. Nikt cię przecież nie ugryzie. Westchnęłam i wyśli¬zgnęłam się z auta.
Idąc w stronę pełnego nastolatków chodnika, starałam się cho¬wać twarz w kapturze. Z ulgą zauważyłam, że w zwykłej czarnej kurtce nie odstaję zbytnio od reszty.
Minąwszy stołówkę, budynek łatwością zlokalizowałam budynek nr 3, w którym miałam mieć pierwszą lekcję: na jego narożniku, na białym tle wymalowano wielką czarną trójkę. Podeszłam do drzwi, dysząc niczym ofiara hiperwentylacji, ale postanowiłam wziąć się w garść i weszłam do środka śladem dwóch młodocianych osób bliżej nieokreślonej pici.
Klasa nie była duża. Para przede mną zatrzymała się tuż za progiem, żeby powiesić kurtki na zamocowanych w ścianie haczy¬kach. Poszłam za ich przykładem. Okazało się, że to dwie dziewczyny - blondynka o porcelanowej cerze i blada szatynka. Przynajmniej jednym nie musiałam się wyróżniać.
Podeszłam do nauczyciela, żeby złożył podpis na moim arku¬szu. Był to wysoki, łysiejący mężczyzna, niejaki Mason, jeśli wie¬rzyć tabliczce na jego biurku. Gdy przeczytał moje nazwisko, przyjrzał mi się uważniej (nie było to zbyt miłe z jego strony), a ja oczywiście spłonęłam rumieńcem. Dzięki Bogu, kazał mi przynaj¬mniej usiąść w pustej ławce z tyłu klasy, nie przedstawiając mnie najpierw wszystkim obecnym. Trudno im było gapić się na mnie, wykręcając głowy, ale to ich nie powstrzymywało, starałam się, więc nie odrywać wzroku od otrzymanej przed chwilą listy lektur. Nie była zbytnio zaawansowana: Bronte, Szekspir, Chaucer, Faulkner... Wszystko czytałam wcześniej. Było to trochę pocie¬szające, ale i zapowiadało nudę. Zaczęłam się zastanawiać, czy mama przysłałaby mi teczkę z moimi starymi wypracowaniami, czy też uznałaby to za oszustwo. Spędziłam lekcję, wymyślając, jak potoczyłaby się ta dyskusja, nauczyciel tymczasem tłumaczył coś monotonnym głosem.
Gdy zabrzęczał dzwonek, wyrośnięty pryszczaty chudzielec o kruczoczarnych włosach przechylił się nad przejściem między ławkami, żeby ze mną porozmawiać.
- Isabella Swan, prawda? - Wyglądał na przesadnie uczynnego chłopaka i członka koła szachowego.
- Bella Swan - poprawiłam. Siedzące w pobliżu osoby odwróciły się w moim kierunku.
- Gdzie masz następną lekcję?
- Chwilka. - Musiałam wyjąć plan z torby.
- WOS z Jefferso¬nem, w budynku nr 6.
Nie wiedziałam, gdzie podziać oczy. Zewsząd otaczały mnie ciekawskie spojrzenia.
- Ja idę do czwórki, mogę pokazać ci drogę. - Tak, facet był przesadnie uczynny. - Mam na imię Eric.
- Dzięki. - Uśmiechnęłam się niepewnie.
Włożyliśmy kurtki i wyszliśmy na deszcz, który tymczasem wezbrał na sile. Mogłabym przysiąc, że kilka osób specjalnie wlo¬kło się za nami, by podsłuchiwać. Miałam nadzieję, że to nie po¬czątki paranoi.
- I co, inaczej tu niż w Phoenix, prawda? - spytał Eric.
- Bardzo.
- Chyba nie pada tam zbyt często?
- Trzy, cztery razy do roku.
- Kurczę, ciekawe, jak to jest.
- Jest słonecznie - odparłam.
- Nie jesteś zbytnio opalona.
- Moja mama jest w połowie albinosem.
Chłopak zaczął przyglądać mi się z zaciekawieniem. Wes¬tchnęłam zrezygnowana. Najwyraźniej wilgotny klimat działał de¬strukcyjnie na poczucie humoru. Jeszcze kilka miesięcy, pomyśla¬łam, a zapomnę, co to jest sarkazm.
Obeszliśmy znów stołówkę i Eric odprowadził mnie pod same drzwi pawilonu koło sali gimnastycznej, chociaż ten był wyraźnie oznaczony.
- No cóż, powodzenia - powiedział, gdy już dotykałam klam¬ki. - Może okaże się, że mamy razem jeszcze inną lekcję. - Wyda¬wało się, że naprawdę mu na tym zależy.
Obdarzyłam go bladym uśmiechem i weszłam do środka.
Reszta przedpołudnia przebiegła według podobnego schematu. Pan Verner, nauczyciel trygonometrii, którego i tak bym nienawi¬dziła ze względu na sam przedmiot, był jedynym, który kazał mi wyjść przed klasę i się przedstawić. Coś tam wyjąkałam, cała czer¬wona, i potknęłam się o własne buty, wracając do ławki.
Po dwóch lekcjach zaczęłam rozpoznawać pierwsze twarze. Zawsze też trafiał się ktoś śmielszy, kto podchodził do mnie, mó¬wił, jak ma na imię, i wypytywał o to, jak mi się podoba w Forks.
Starałam się być dyplomatyczna, więc w dużej mierze po prostu kłamałam. Przynajmniej nie potrzebowałam już mapki.
Pewna dziewczyna usiadła przy mnie i na trygonometrii, i na hiszpańskim, a potem poszła ze mną do stołówki na lunch. Była ni¬ziutka, przy moich 162 cm niższa ode mnie przynajmniej o głowę, ale nie rzucało się to tak bardzo w oczy dzięki jej fryzurze - burzy skłębionych, ciemnych loków. Nie pamiętałam, jak ma na imię, uśmiechałam się, więc tylko i kiwałam głową, przysłuchując się opi¬som lekcji i nauczycieli. Nie starałam się za tym wszystkim nadążać.
Usiadłyśmy na końcu stołu pełnego jej znajomych, których rzecz jasna mi przedstawiła, ale imiona wlatywały mi jednym uchem, a wylatywały drugim. Wszyscy zdawali się być pod wrażeniem tego, że moja towarzyszka miała odwagę mnie zagadnąć. Eric, chłopak poznany na angielskim, pomachał mi z drugiego końca sali.
To właśnie wtedy, jedząc lunch i próbując rozmawiać z sió¬demką wścibskich nieznajomych, po raz pierwszy ich zobaczyłam.
Siedzieli w kącie na przeciwległym krańcu stołówki. Było ich pięcioro. Nic rozmawiali i nie jedli, choć przed każdym stała taca nietkniętego posiłku. W odróżnieniu od większości uczniów nie gapili się na mnie, można się, więc było im przyglądać bez obawy, że któreś mnie na tym przyłapie. Ale to nic ten brak zainteresowa¬nia moją osobą mnie zaintrygował.
Na pierwszy rzut oka nie byli do siebie ani trochę podobni. Z trzech chłopców jeden, brunet z loczkami, był naprawdę wielki - umięśniony jak zawodowy ciężarowiec. Drugi, wyższy i szczu¬plejszy, ale też dość napakowany, miał włosy koloru złocistego miodu. Trzeci, z rozczochraną, kasztanową czupryną, nie impo¬nował budową ciała i wyglądał na najmłodszego z trójki. Tamci dwaj mogliby już chodzić do college'u albo nawet pracować tu ja¬ko nauczyciele.
Dziewczyny były swoimi przeciwieństwami. Ta wyższa miała posągową figurę modelki i długie do polowy pleców, delikatnie fa¬lujące blond włosy. Wystarczyło przebywać z nią w jednym po¬mieszczeniu, żeby stracić wiarę we własne wdzięki. Ta niższa, chudziutka i słodka, urodą przypominała chochlika. Miała krótką, kruczoczarną, nastroszoną fryzurkę.
Mimo to cała piątka wyróżniała się w podobny sposób. Wszyscy byli chorobliwie bladzi, bledsi niż jakikolwiek inny uczeń z tego nieznającego słońca miasteczka. Bledsi niż ja, potomek albinosa. Wszy¬scy, niezależnie od odmiennego koloru włosów, mieli także bardzo ciemne oczy, a pod oczami głębokie cienie - sine, niemal fioletowe. Jakby zarwali noc albo dochodzili do siebie po złamaniu nosa. Tyle, że ich nosy i w ogóle rysy twarzy były idealne, bez jednej skazy.
Ale to jeszcze nic wszystko.
Nie mogłam oderwać wzroku od tej dziwnej grupy, ponieważ ich twarze, tak odmienne, a tak do siebie podobne, były porażają¬co, nieludzko wręcz piękne. Takich twarzy nie spotyka się w rze¬czywistym świecie, co najwyżej na wygładzanych komputerowo fotografiach w czasopismach o modzie lub na obrazach starych mistrzów, gdzie należą do aniołów. Trudno było zdecydować, któ¬re z piątki jest najpiękniejsze - może jasnowłosa piękność albo chłopak o kasztanowych włosach?
Unikali wzroku innych uczniów, a i wzroku swoich kompanów, ich spojrzenia zdawały się prześlizgiwać po otoczeniu bez cienia zainteresowania. Niższa z dziewczyn wstała właśnie i podniosła ze stołu tacę - nawet nie otworzyła butelki z napojem ani nie nadgry¬zła jabłka - i odeszła z gracją spacerującej po wybiegu modelki. Przypatrywałam się oczarowana jej krokom godnym baletnicy, pó¬ki nie odstawiła tacy, by zniknąć za tylnymi drzwiami, co uczyniła szybciej, niż to się wydawało możliwe. Zerknęłam na pozostałą czwórkę, ale siedzieli nieporuszeni.
- Co to za jedni, u licha? - zapytałam dziewczynę poznaną na hiszpańskim, której imię wyleciało mi z głowy.
Kiedy podniosła głowę, żeby zobaczyć, o kogo chodzi - cho¬ciaż wywnioskowała to już prawdopodobnie z tonu mojego głosu.
- Jeden z tamtych chłopaków, ten szczupły i chyba najmłodszy, spojrzał na nią znienacka. Trwało to zaledwie ułamek sekundy, potem zaś przeniósł wzrok na mnie.
Odwrócił się w okamgnieniu, szybciej niż ja sama, choć zawsty¬dzona natychmiast spuściłam oczy. Jego twarz, widoczna przez chwilę w pełnej krasie, nie zdradzała żadnych emocji - jakby zare¬agował odruchowo, bo ktoś wymienił głośno jego imię, i zoriento¬wał się w porę, że nie musi odpowiadać.
Moja sąsiadka przy stoliku zachichotała zażenowana, rzucając w stronę grupki ukradkowe spojrzenie.
- To Edward i Emmett Cullenowie - wyszeptała - z Rosalie Hale i Jasperem Hale. Ta, która wyszła, to Alice Cullen. Wszyscy mieszkają u doktora Cullena i jego żony.
Zerknęłam w stronę niesamowitej czwórki. Chłopak z kasztanową czupryną wpatrywał się teraz w swoją tacę, rozrywając na drobne ka¬wałki obwarzanek. Miał bardzo długie i blade palce. Poruszał przy tym niezwykle szybko ustami, choć jego idealne wargi były ledwie rozchylone. Pozostała trójka nadal nic patrzyła w jego kierunku, ale, nie wiedzieć, czemu, byłam przekonana, że chłopak coś do nich mówi.
Dziwne imiona, pomyślałam, rzadko spotykane. Chyba, że w pokoleniu naszych dziadków. Ale kto wie, może taka tu jest mo¬da? Może to małomiasteczkowe imiona? Przypomniało mi się w końcu, że moja sąsiadka ma na imię Jessica. Przynajmniej to imię było zupełnie normalne. W Phoenix dwie Jessiki chodziły ze mną na historię.
- Całkiem fajni ci faceci - powiedziałam. Było oczywiste, że to niedopowiedzenie.
- O tak! - Jessica ponownie zachichotała. - Tyle, że wszyscy są sparowani. No wiesz, Emmet chodzi z Rosalie, a Jasper z Alice. I mieszkają razem - podkreśliła. W jej glosie wyczułam prowin¬cjonalne zgorszenie. Ale, jeśli miałam być szczera, podobny układ i w Phoenix byłby tematem plotek.
- Którzy to bracia Cullenowie? - spytałam. - Nic wyglądają na spokrewnionych.
- Bo i nie są. Doktor Cullen to jeszcze miody facet, ma góra trzydzieści parę lat. Cala piątka jest adoptowana. Ale Hale'owic, ci blondyni, to brat i siostra - bliźnięta.
- Takich starych to się chyba nie adoptuje, prawda?
- Pani Cullen przygarnęła Jaspera i Rosalie, gdy mieli osiem lat. Teraz mają osiemnaście. To chyba ich ciotka czy coś.
- Miło z ich strony. No wiesz, że zaopiekowali się tymi wszyst¬kimi dziećmi, i to w młodym wieku.
- Pewnie tak - przyznała Jessica niechętnie, co wzbudziło moje podejrzenia, że z jakiegoś powodu nie przepada za doktorem Cullenem i jego żoną. Sądząc ze spojrzeń, jakie rzucała w stronę adop¬towanej gromadki, powodem tym była zwykła zazdrość. - Myślę, że pani Cullen nie może mieć dzieci - dodała, jakby miało to umniej¬szyć szczodrość tej pary.
Co jakiś czas w ciągu tej rozmowy zerkałam w stronę stołu dziwnego rodzeństwa. Nadal wpatrywali się półprzytomnie w ścia¬ny i nic nie jedli.
- Ta rodzina to od dawna mieszka w Forks? - zapytałam. Po¬winnam ich była przecież zauważyć któregoś lata.
- Nie - odparła Jessica nieco zdziwiona, jakby nawet dla oso¬by nowo przybyłej powinno być to oczywiste. - Sprowadzili się tu dwa lata temu z jakiejś miejscowości na Alasce.
Wiadomość tę przyjęłam z ulgą. Nie byłam jedynym cudakiem z innego stanu i z pewnością nie wyróżniałam się tak wyglądem czy zachowaniem. Zrobiło mi się ich nawet trochę żal, że mimo urody są nic do końca akceptowanymi outsiderami.
Gdy tak się im przyglądałam, najmłodszy chłopak, a więc jeden z Cullenów, podniósł głowę i nasze oczy się spotkały. Tym razem jego mina niewątpliwie zdradzała zainteresowanie. Odwróciłam wzrok, ale miałam wrażenie, że spodziewał się po mnie jakiejś in¬nej reakcji.
- Ten z rudawymi włosami, to, który? - spytałam. Kątem oka widziałam, że nadal na mnie patrzy, ale nie gapi się nachalnie tak jak inni wcześniej. Wydawał się czymś odrobinę zmartwiony. Po raz kolejny spuściłam oczy.
- To Edward. Wiem, wygląda zabójczo, ale nie zawracaj nim sobie głowy. Nie chodzi na randki. Najwyraźniej - żachnęła się, rozżalona - żadna z miejscowych dziewczyn nie jest dla niego do¬statecznie ładna.
Zaczęłam się zastanawiać, kiedy mógł odrzucić jej zaloty, i musiałam przygryźć wargę, żeby ukryć uśmiech. Edward siedział teraz odwrócony do nas bokiem, ale wydawało mi się, że ma unie¬siony policzek, jakby też się właśnie uśmiechał.
Po kilku minutach cała czwórka się oddaliła. Podobnie jak Alice, poruszali się z niezwykłą gracją - nawet ten z mięśniami ciężarowca. Trudno było patrzeć na to spokojnie. Edward już więcej na mnie nic zerkał.
Siedziałam w stołówce z Jessicą i jej znajomymi dłużej, niż gdybym była sama, nie chciałam jednak spóźnić się pierwszego dnia na żadną lekcję. W końcu okazało się, że jedna z moich no¬wych znajomych, która inteligentnie przypomniała mi, że ma na imię Angela, chodzi ze mną na biologię, więc poszłyśmy razem. Nic rozmawiałyśmy po drodze - ona też była nieśmiała.
Kiedy weszłyśmy do klasy, Angela usiadła przy jednym ze sto¬łów laboratoryjnych z czarnym blatem, takich samych jak w mojej szkole w Phoenix. Niestety, miała już sąsiadkę. Właściwie to wszystkie miejsca były zajęte z wyjątkiem jednego na środku - ko¬ło Edwarda Cullena, którego rozpoznałam po oryginalnym kolo¬rze włosów.
Podchodząc do biurka nauczyciela, żeby się przedstawić i po¬prosić o podpisanie arkusza, przyglądałam się chłopakowi ukrad¬kiem. Kiedy go mijałam, cały zesztywniał i, co dziwne, rzucił mi rozwścieczone spojrzenie. Zaszokowana natychmiast odwróciłam wzrok i oblałam się rumieńcem. Potknęłam się o jakąś książkę i musiałam się podeprzeć o stół, żeby nie upaść. Siedząca przy nim dziewczyna zachichotała.
Zauważyłam, że oczy Edwarda były czarne jak węgiel.
Pan Banner podpisał mój arkusz i wydal mi podręcznik, nie za¬przątając sobie głowy jakimś idiotycznym przedstawianiem mnie klasie. Poczułam, że będzie nam się dobrze współpracować. Oczywi¬ście, nie mając wyboru, musiał poprosić mnie, żebym usiadła koło Cullena. Nie wiedząc, co myśleć o wrogiej reakcji chłopaka, stara¬łam się wcale na niego nie patrzeć.
Położyłam swój podręcznik na stole i zajęłam miejsce. Zauważy¬łam przy tym kątem oka, że mój sąsiad zmienił w tym czasie pozycję. Odsunął się, jak mógł najdalej, niemal już spadał z krzesła i odwró¬cił twarz, jakbym wydzielała jakąś niemiłą woń. Dyskretnie pową-chałam swoje włosy, ale czułam tylko ulubiony szampon o zapachu truskawek. Trudno było uwierzyć, że kogoś to odrzuca. Odgarnꬳam włosy na prawe ramię, tak, żeby w jakiś sposób nas oddzielały, i starałam się skupić na tym, co mówił nauczyciel.
Niestety, lekcja dotyczyła budowy komórki, którą już znałam. Mimo to robiłam staranne notatki.
Nie mogłam się powstrzymać i od czasu do czasu zerkałam na Edwarda zza kurtyny włosów. Przez całą godzinę się nie roz¬luźnił i nadal siedział na samym skraju ławki. Zauważyłam, że le¬wą dłoń oparł na udzie i zacisnął w pięść tak mocno, że widać było ścięgna. Tego uścisku także nie rozluźnił. Miał na sobie bia¬łą bluzę z długimi rękawami, ale te podwinął do łokci. Jego ręce okazały się z bliska zaskakująco mocne i muskularne. Wzięłam go wcześniej za chucherko pewnie, dlatego, że siedział koło brata - ciężarowca.
Lekcja zdawała się dłuższa niż inne. Może byłam już trochę zmęczona, a może czekałam na to, aż chłopak wreszcie rozluźni dłoń? Jak długo mógł ją tak ściskać? Do tego siedział całkiem nieruchomo i chyba wcale nie oddychał. O co chodziło? Zawsze się tak zachowywał, czy jak? Zaczęłam dochodzić do wniosku, że źle oceniłam Jessicę. Może jej niechęć nie wynikała ani z zazdro¬ści, ani z odrzucenia?
To nie mogło mieć ze mną nic wspólnego. Ten facet widział mnie pierwszy raz w życiu.
Po raz kolejny zerknęłam w jego stronę i natychmiast tego po¬żałowałam. Znów na mnie patrzył, a jego czarne oczy pełne były obrzydzenia. Cala się skurczyłam, a do głowy przyszło mi wyraże¬nie „gdyby spojrzenia mogły zabijać”.
W tym samym momencie zabrzęczał dzwonek i aż podskoczy¬łam na krześle. Edward Cullen zerwał się z miejsca kocim ru¬chem, cały czas odwrócony do mnie plecami - okazało się, że jest o wiele wyższy, niż mi się wcześniej wydawało - i wypadł na dwór, zanim ktokolwiek inny w klasie zdążył choćby wstać.
Siedziałam sparaliżowana, wpatrując się półprzytomnie w drzwi, za którymi zniknął. Co to za psychopata? To nie było fair. Zaczęłam powoli pakować swoje rzeczy. Starałam się poha¬mować przy tym narastający we mnie gniew, bałam się, bowiem, że z oczu pociekną mi zaraz łzy. Nie wiedzieć, czemu, jedno z drugim było u mnie powiązane. To żenujące, ale często płaka¬łam ze zdenerwowania.
- Jesteś Isabella Swan, prawda? - zapytał męski głos. Podniosłam wzrok. Koło mnie stal śliczny chłopak o słodkiej twarzy elfa i jasnych włosach pozlepianych żelem w pedantycznie rozmieszczone kolce. Ten tu z pewnością nie uważał, że śmierdzę.
- Bella Swan - uściśliłam z uśmiechem.
- Mike.
- Cześć, Mike.
- Może pomóc ci znaleźć następną salę?
- Idę do sali gimnastycznej, więc raczej nie powinnam mieć kłopotów z trafieniem.
- O, ja też mam WF. - Wydawał się tym zbiegiem okoliczno¬ści podekscytowany, choć w lak malej szkole nie było to przecież nic takiego.
Poszliśmy razem. Gadał jak najęty, za co właściwie byłam mu wdzięczna. Do dziesiątego roku życia mieszkał w Kalifornii, więc wiedział, jak musi mi brakować słońca. Dowiedziałam się, że cho¬dzi też ze mną na angielski. Był najsympatyczniejszą osobą, jaką poznałam tu do tej pory.
Ale gdy wchodziliśmy już do szatni, spytał:
- Co to było z Edwardem Cullenem? Dźgnęłaś go ołówkiem, czy co? Zachowywał się jak wariat.
Wzdrygnęłam się. A więc nie tylko ja to zauważyłam. A jego reakcja odbiegała od normy. Postanowiłam udać, że nie wiem, o co chodzi.
- To ten, obok którego siedziałam na biologii?
- Zgadza się. Wyglądał, jakby go coś bolało, czy co.
- Hm... Nawet się do niego nie odezwałam.
- To dziwny gość. - Mike zatrzymał się na chwilę, zamiast iść do swojej szatni. - Gdybym to ja miał fuksa siedzieć koło ciebie, na pewno bym cię zagadnął.
Pożegnałam go uśmiechem. Był miły i bez wątpienia mu się spodobałam, ale na Cullena nadal byłam wściekła.
Nauczyciel WF - u, pan Clapp, uświadomił mnie, że w tym sta¬nie jego przedmiot jest obowiązkowy w każdej klasie liceum. W Arizonie wystarczyło zaliczyć dwa lata. Pobyt w Forks miał być najwyraźniej moją drogą krzyżową.
Trener znalazł dla mnie strój w odpowiednim rozmiarze, ale dzięki Bogu nie kazał mi się przebrać. Przyglądałam się, więc tylko czterem meczom siatkówki rozgrywanym jednocześnie, wspomi¬nając, ileż to razy odniosłam obrażenia - i ilu innych zawodników uszkodziłam - uprawiając tę uroczą dyscyplinę. Na samą myśl o niej zbierało mi się na wymioty.
W końcu doczekałam się dzwonka i poczłapałam do sekreta¬riatu oddać arkusz z podpisami. Nie padało już, ale przybrał na sile chłodny wiatr. Objęłam się rękoma. Wszedłszy do przytulne¬go biura, zbaraniałam i zapragnęłam natychmiast się wycofać. Przy kontuarze stał nie, kto inny, jak Edward Cullen. Rozpozna¬łam go po rozczochranych miedzianych włosach. Na szczęście nie zwrócił uwagi na to, że do pomieszczenia weszła nowa oso¬ba. Przycisnęłam się do ściany, czekając na swoją kolej. Chłopak wykłócał się o coś z sekretarką. Miał niski, pociągający głos. Z zasłyszanych strzępków szybko zorientowałam się, w czym rzecz. Usiłował zmienić swój plan lekcji tak, aby chodzić z inną grupą na biologię.
Trudno mi było uwierzyć, że to wszystko przeze mnie. Musiała istnieć jakaś inna przyczyna, coś wydarzyło się w sali od biologii zanim do niej weszłam. To, dlatego, a nie przeze mnie, był taki wzburzony. Przecież nie mógł, ot tak, zapałać do mnie nienawiścią.
Ktoś otworzył drzwi i podmuch zimnego wiatru, który wpadł do sekretariatu, przekartkował dokumenty i pozostawił moje wło¬sy w nieładzie. Nowo przybyła odłożyła tylko kartkę do jednego z koszyczków i zaraz wyszła, ale Edward Cullen zesztywniał. Ob¬rócił się powoli i nasze oczy się spotkały. Jego twarz nadal była piękna - zważywszy na sytuację, absurdalnie piękna - ale wzrok miał przepełniony mieszaniną agresji i wstrętu. Przez chwilę ba-łam się, że się na mnie rzuci. Ciarki przebiegły mi po plecach. Spojrzenie chłopaka zmroziło mnie bardziej niż szalejąca za okna¬mi wichura. Wszystko to trwało tylko kilka sekund.
- Trudno - powiedział do sekretarki aksamitnym głosem, od¬ wróciwszy się do mnie na powrót plecami. - Widzę, że rzeczywiście nic nie da się zrobić. Dziękuję za fatygę. - I wyszedł, nie pa¬trząc w moją stronę.
Podeszłam do kontuaru na miękkich nogach i podałam kobiecie arkusz z podpisami. Twarz musiałam mieć białą jak prześcieradło.
- I jak ci minął pierwszy dzień, złotko? - spytała sekretarka opiekuńczym tonem.
- Dobrze - skłamałam słabym głosem, Nie wyglądała na prze¬konaną.
Kiedy wsiadałam do samochodu, parking był już niemal zupeł¬nie pusty. Za kierownicą poczułam ulgę. Zdążyłam się już przy¬wiązać do swojej furgonetki, była dla mnie namiastką domu w tej zarośniętej krzakami dziurze. Siedziałam tak przez jakiś czas po¬grążona w myślach, ale wkrótce w szoferce zrobiło się chłodno, więc odpaliłam silnik. Całą drogę powrotną walczyłam z cisnący¬mi się do oczu łzami.
2 OTWARTA KSIĘGA
Następny dzień był lepszy i gorszy zarazem.
Lepszy, ponieważ rano jeszcze nie padało, chociaż niebo spowi¬te było nieprzepuszczającymi światła chmurami. Wiedziałam też już, czego mogę się spodziewać. W szkole Mike usiadł ze mną na angielskim i odprowadził na następną lekcję, czemu Eric przyglądał się nienawistnie. Nie powiem, schlebiało mi to. Pozostali uczniowie rzadziej się na mnie gapili, a lunch zjadłam w towarzystwie Mike'a, Erica, Jessiki i paru innych osób, które już rozpoznawałam. Pamię¬tałam nawet, jak mają na imię. Nieśmiało budziła się we mnie na-dzieja, że oto stąpam po wodzie, zamiast w niej tonąć.
Gorszy, bo byłam zmęczona po kolejnej zarwanej nocy. Nadal przeszkadzał mi huczący wkoło domu wiatr. Gorszy, ponieważ pan Verner wywołał mnie do odpowiedzi na trygonometrii, chociaż wca¬le się nie zgłaszałam, a nie znałam prawidłowego rozwiązania. Gor-szy, bo grając w znienawidzoną siatkówkę, gdy jeden jedyny raz nie uciekłam przed piłką, trafiłam nią w głowę koleżanki z drużyny. A najokropniejsze było to, że Edward Cullen nie przyszedł do szkoły.
Cały ranek bałam się, że będzie obrzucał mnie wrogimi spoj¬rzeniami w stołówce, a jednocześnie miałam ochotę spytać się go, wprost, co jest grane. Przed zaśnięciem planowałam nawet, co mu powiem, choć znałam siebie zbyt dobrze, by wierzyć, że zdobędę się na odwagę.
Jednak, kiedy weszłam, z Jessicą do stołówki i nie mogąc się po¬wstrzymać, zerknęłam w stronę stolika Cullenów, zobaczyłam, że siedzą przy nim tylko cztery osoby. Mojego prześladowcy wśród nich nie było.
Pojawił się Mike i wskazał nam drogę do swojego stolika. Jessica Wydawała się zachwycona jego zainteresowaniem, a jej paczka szyb¬ko do nas dołączyła. Gdy wszyscy wokół mnie przekomarzali się Wesoło, siedziałam jak na szpilkach, czekając na przybycie Edwarda. Modliłam się, żeby po prostu mnie zignorował. Mogłabym wtedy myśleć, że poprzedniego dnia źle zinterpretowałam fakty.
Z minuty na minutę robiłam się coraz bardziej spięta.
Wchodząc do gabinetu biologicznego, czułam się już nieco lepiej - chłopak nie przyszedł przecież na lunch. Mike, który charakterem przypominał golden retrievera, był rzecz jasna u mojego boku. Na progu wstrzymałam na chwilę oddech, ale zaraz przekonałam się, że i tu Edward nie dotarł. Odetchnąwszy z ulgą, ruszyłam w stronę swojego miejsca, Mike trajkotał tymczasem o zbliżającej się wyciecz¬ce nad morze. Stał jeszcze jakiś czas przy mojej ławce, a gdy zabrzę¬czał dzwonek na lekcję, uśmiechnął się smutno i poszedł usiąść koło jakiejś dziewczyny z aparatem na zębach i nieudaną trwałą. Wszyst¬ko wskazywało na to, że będę niedługo musiała podjąć jakąś decyzję w związku z Mikiem i nie będzie ona należała do łatwych. W mieście tak małym jak Forks, gdzie plotki i ostracyzm naprawdę potrafią uprzykrzyć człowiekowi życie, wskazana była dyplomacja. Miałam świadomość, że nie należę do osób przesadnie taktownych i brakuje mi doświadczenia w obchodzeniu się z chłopcami.
Wiedziałam, że powinnam być wniebowzięta, bo mam całą ławkę tylko dla siebie i nie muszę znosić obecności nieprzychylne¬go mi sąsiada, ale dręczyło mnie podejrzenie, że to z mojego po¬wodu opuszcza lekcje. Ty mała egocentryczno, myślałam, przecież to nie ma sensu. Jak mogłabyś wzbudzić u kogoś podobnie silne uczucia? To niemożliwe. A mimo to martwiłam się, że moje przy¬puszczenia się sprawdzą.
Gdy lekcje wreszcie dobiegły końca i przybladł rumieniec, jaki zakwitł na mojej twarzy po wypadku na meczu, szybko przebra¬łam się z powrotem w dżinsy i granatowy sweter, żeby przy drzwiach damskiej szatni nie zastać mojego wiernego retrievera. Raźnym krokiem dotarłam na szkolny parking, gdzie kręciło się już sporo odjeżdżających uczniów. W aucie przeszukałam jeszcze torbę, aby upewnić się, czy mam wszystko, czego mi potrzeba.
Poprzedniego wieczoru odkryłam, że Charlie nie umie przygo¬tować nic poza przysłowiową jajecznicą, poprosiłam, więc, aby do mojego wyjazdu pozwolił mi objąć rządy w kuchni. Uczynił to chęcią - Odkryłam również, że w domu nie ma żadnych zapasów. Uzbrojona w listę zakupów i nieco gotówki z ojcowskiego słoika z napisem „spożywka”, planowałam pojechać po szkole do super¬marketu.
Ignorując uczniów, którzy odwrócili głowy, słysząc huk silni¬ka dołączyłam do kolejki pojazdów, czekających na wyjazd. Pró¬bowałam udawać, że to nie z mojego wozu wydobywają się te ogłuszające dźwięki. Zauważyłam Cullenów i bliźnięta Hale wsia¬dających do auta. Było to owo lśniące nowością volvo. No tak. Dopiero teraz zwróciłam uwagę na ich ubrania - przedtem zbyt¬nio zafascynowały mnie twarze tej czwórki. Strojem także się wy-różniali. Byli ubrani skromnie, ale można było poznać, że gustują w markach z najwyższej półki. Zresztą, z takim wyglądem mogli¬by chodzić w ścierkach do naczyń i nadal robić wrażenie. Mieli, zatem i urodę, i pieniądze - wydawało się, że to trochę nic fair. Ale tak to już zwykle w życiu bywa. No i mimo wszystko nikt tu za nimi chyba nie przepadał.
Nie, tu już przesadziłam. Jeśli nie mieli przyjaciół, to tylko z własnego wyboru. Takie twarze musiały otwierać przed nimi wszystkie drzwi.
Gdy ich mijałam, podobnie jak pozostali odwrócili głowy, żeby zobaczyć, skąd dochodzi ten straszny hałas. Starałam się nie spusz¬czać wzroku z drogi i z ulgą opuściłam nareszcie teren szkoły.
Supermarket znajdował się zaledwie kilka przecznic dalej. Wnętrze sklepu wyglądało zupełnie normalnie, jak w okolicach domu, co nieco poprawiło mi humor. W Phoenix robienie zaku¬pów też należało do moich obowiązków i z przyjemnością odda¬lam się znajomemu zajęciu. Hala była na tyle duża, że nie słysza¬łam bębnienia deszczu o dach, które przypominałoby mi o tym, gdzie jestem.
Po powrocie poupychałam kupione produkty w szafkach, ma¬jąc nadzieję, że Charlie nie będzie miał nic przeciwko. Ziemniaki owinęłam folią aluminiową i włożyłam do piekarnika, a steki pokryłam marynatą i postawiłam w lodówce na chybotliwym nieco kartonie z jajkami.
Skończywszy przygotowania do obiadu, poszłam ze szkolną torbą na górę. Zanim zabrałam się do odrabiania zadań domo¬wych, przebrałam się w parę suchych spodni od dresu, zebrałam wilgotne włosy w koński ogon i po raz pierwszy od przyjazdu sprawdziłam skrzynkę mailową. Miałam trzy nowe wiadomości.
Pierwsza była od mamy. Pisała:
Daj znać zaraz po przyjeździe, jak ci minął lot? Pada? Już za tobą tęsknię. Niedługo skończę pakowanie przed Florydą, ale ni¬gdzie nie mogę znaleźć swojej różowej bluzki. Wiesz może, gdzie ją położyłam? Masz pozdrowienia od Phita. Mama
Westchnęłam i otworzyłam następnego maila. Wysiano go osiem godzin po pierwszym.
Bello, dlaczego nie odpisujesz? Na co czekasz? Mama
Ostatni przyszedł dziś rano.
Isabello, jeśli nie odpiszesz do 17.30, dzwonię do Charliego.
Zerknęłam na zegar. Miałam jeszcze godzinę, ale mama znana była z popędliwości.
Spokojnie, Mamo. Już odpisuję. Nie wszczynaj alarmu. Bella
Wysiałam wiadomość i zaczęłam pisać nową.
Jest fantastycznie. Oczywiście pada. Chciałam napisać dopiero, jak będzie, o czym. Szkoła niezła, tylko trochę monotonnie. Pozna¬łam parę fajnych osób, które siadają teraz ze mną w stołówce.
Twoja bluzka jest w pralni chemicznej. Miałaś ją odebrać w zeszły piątek.
Nie uwierzysz, Chanie kupił mi furgonetkę! Zakochałam się w niej pierwszego wejrzenia, jest stara, ale solidna - dla mnie wystarczy.
Też za tobą tęsknię. Niedługo znowu napiszę, ale nie mam za¬miaru sprawdzać skrzynki, co pięć minut. Wyluzuj, weź głęboki wdech. Kocham cię.
Bella
Postanowiłam poprzedniego dnia, że przeczytam ponownie Wichrowe wzgórza, które właśnie przerabialiśmy na angielskim - ot tak, dla zabicia czasu - i gdy Charlie wrócił do domu, byłam pogrążona w lekturze. Straciłam poczucie czasu. Popędziłam na dół, by wyjąć ziemniaki z piekarnika i usmażyć steki.
- Bella? - zawołał ojciec, słysząc mnie na schodach. A któżby inny, pomyślałam.
- Cześć, tato. Witaj w domu.
- Hej. - Odpiął kaburę i zdjął wysokie buty, przyglądając się, jak krzątam się po kuchni. O ile wiedziałam, nigdy na służbie nie użył broni, ale zawsze miał ją w gotowości. Kiedy byłam mała, zaraz po powrocie do domu wyjmował z niej naboje. Najwyraź¬niej uważał teraz, że jestem już dość duża, by nie postrzelić się przez pomyłkę, a także nie na tyle zdesperowana, żeby popełnić samobójstwo.
- Co na obiad? - zapytał nieufnie. Moja mama była ku¬charką pełną fantazji i jej eksperymenty nie zawsze nadawały się do spożycia. Zaskoczył mnie smutno tym, że nadal o tym pamiętał.
- Steki z ziemniakami - odpowiedziałam. Wyglądał na usatys¬fakcjonowanego.
Chyba czuł się niezręcznie, stojąc tak z założonymi rękami, poszedł, więc do saloniku oglądać telewizję. Dla obojga z nas było to najlepsze rozwiązanie. Gdy steki smażyły się na patelni, przyrządziłam sałatkę i nakryłam do stołu.
Zawołałam, że obiad jest już gotowy. Zapach, wypełniający kuchnię, przywitał uśmiechem.
- Ładnie pachnie, Bell.
- Dzięki.
Przez kilka minut jedliśmy w zupełnym milczeniu. Było nam z tym dobrze, cisza nas nie krępowała. Poniekąd nadawaliśmy się do mieszkania razem.
- A jak tam w szkole? Masz już jakieś koleżanki? - odezwał się w końcu ojciec, sięgając po dokładkę.
- Chodzę na kilka przedmiotów z taką jedną Jessicą. Siadam z jej paczką w stołówce. Jest jeszcze Mikę. Bardzo uczynny chło¬pak. W ogóle wszyscy są raczej mili.
Z jednym bardzo ciekawym wyjątkiem.
- To jak nic Mike Newton. Miły dzieciak. Porządna rodzina. Jego ojciec ma sklep ze sprzętem sportowym za miastem. Forks leży na szlaku, więc dobrze zarabia na tych wszystkich turystach, których tu pełno.
- Znasz może rodzinę Cullenów? - zapytałam ostrożnie.
- Doktora Cullena? Jasne. To wielki człowiek.
- Ich dzieci... Trochę się wyróżniają. Chyba nie znalazły sobie miejsca w szkole.
Zdziwiła mnie jego zagniewana mina.
- Ech, ci ludzie - burknął. - Doktor Cullen to doskonały chi¬rurg, który mógłby pewnie pracować w każdym szpitalu na świe¬cie i zarabiać dziesięć razy więcej niż teraz. - Wzburzony, stopniowo podnosił glos. - Mamy szczęście, że osiedlił się tutaj. Ze jego żona zgodziła się zamieszkać w małym mieście. To prawdzi¬wy skarb, a wszystkie jego dzieci są dobrze wychowane. Też mia¬łem wątpliwości, kiedy się tu sprowadzili z piątką adoptowanych nastolatków. Balem się, że będą z nimi jakieś problemy. Ale oka¬zało się, że to dojrzali młodzi ludzie i nigdy nie musiałem zaprzą¬tać sobie nimi głowy. A nie mogę tego powiedzieć o pociechach wielu z tych, którzy mieszkają tu od pokoleń. Trzymają się ra¬zem, jak przystało na kochającą się rodzinę - co drugi weekend jeżdżą razem pochodzić po górach... Tylko, dlatego, że są nowi, ludzie się na nich uwzięli.
Była to najdłuższa przemowa Charliego, jaką w życiu słysza¬łam. Musiał naprawdę przejmować się tymi plotkami.
Postanowiłam nie opowiadać mu o swoich doświadczeniach i Edwardem.
- Wydają się mili. Po prostu zauważyłam, że trzymają się ra¬zem. I bombowo wyglądają - dodałam, żeby udobruchać tatę.
- Żałuj, że nie widziałaś samego doktora - roześmiał się Charlie. - Dzięki Bogu, że jego małżeństwo jest udane. Wiele pie¬lęgniarek ze szpitala ma trudności z koncentracją, kiedy Cullen kręci się w pobliżu.
Obiad dokończyliśmy w milczeniu. Zabrałam się do mycia na¬czyń - nie było zmywarki - a tato posprzątał ze stołu i wrócił przed telewizor. Gdy skończyłam, poczłapałam niechętnie na górę zrobić zadanie z matematyki. Przeczuwałam, że tak oto będzie wyglądał nasz rozkład dnia.
Noc nareszcie była cicha i zmęczona szybko zasnęłam.
Reszta tygodnia przebiegła bez zakłóceń. Przyzwyczaiłam się do kolejności zajęć. Do piątku nauczyłam się rozpoznawać niemal wszystkich uczniów, poznałam też imiona większości z nich. Dziewczyny z mojej drużyny siatkówki wiedziały już, że nie nale¬ży podawać mi piłki i trzeba stawać przede mną, gdy przeciwnik celuje w moją stronę. Byłam zadowolona z tak obranej taktyki.
Edward nie przyszedł do szkoły ani razu.
Każdego dnia cała w nerwach czekałam, aż Cullenowie pojawią się w stołówce. Dopiero wtedy mogłam się odprężyć i włączyć do prowadzonych przy stole rozmów. Dotyczyły głównie wycieczki do La Push Ocean Park, której termin wypadał za dwa tygodnie, a or¬ganizował ją Mikę. Przyjęłam jego zaproszenie jedynie z grzeczności - plaże w moim przekonaniu powinny być suche i gorące.
W piątek weszłam do sali od biologii, zupełnie już nie myśląc o tym, czy zastanę w środku Edwarda. Najwyraźniej postanowił rzucić szkołę. Chcąc nie chcąc, martwiłam się jednak trochę, że to przeze mnie opuszcza lekcje, choć przypuszczenie to wydawało się absurdalne.
Również w mój pierwszy weekend w Forks nie wydarzyło się nic szczególnego. Charlie, nienawykły do przesiadywania w domu, większość czasu spędził po prostu w pracy. Sprzątnęłam cały dom, odrobiłam zadania domowe i napisałam do mamy fałszywie optymistycznego maila. W sobotę podjechałam też do miejscowej biblioteki, ale była tak marnie zaopatrzona, że nie było sensu się zapisywać. Stwierdziłam, że wybiorę się niedługo do Olympii lub Seattle w poszukiwaniu jakiejś dobrej księgarni. Zastanawiałam się przez chwilę, ile też moje auto może palić na setkę, i nieco się przeraziłam.
Przez cały weekend padało, ale niezbyt mocno, mogłam, więc wysypiać się bez przeszkód.
W poniedziałek na parkingu, co rusz ktoś mnie pozdrawiał. Nie pamiętałam imion wszystkich tych ludzi, ale uśmiechałam się do każdego i odmachiwałam. Było zimno, ale na szczęście nie lalo. Na angielskim jak zwykle siedziałam z Mikiem. Mieliśmy niezapo¬wiedziany test z Wichrowych wzgórz, ale był prosty, bez żadnych podchwytliwych pytań.
Nigdy bym nie pomyślała, że po tygodniu będę się czuć w szkole tak pewnie, że będę taka zadomowiona. Przekraczało to moje najśmielsze oczekiwania.
Kiedy wyszliśmy na dwór, powietrze wypełniały wirujące, białe drobinki. Do moich uszu dotarły wesołe okrzyki. Zimny wiatr osmagał mi nos i policzki.
- Fajno - powiedział Mike. - Pada śnieg.
Spojrzałam na kłębki waty zbierające się wzdłuż krawężników, a potem na te kołujące chaotycznie wokół mojej głowy.
- Hm? - No tak. Śnieg. Zegnaj, udany dniu. Mikę wyglądał na zaskoczonego.
- Nie lubisz śniegu?
- Nie. Oznacza, że już za zimno na deszcz. - Czy to nie oczy¬wiste? - Poza tym, gdzie się podziały te słynne płatki? No wiesz, każdy jedyny w swoim rodzaju i takie tam. Te tu przypominają końce wacików do uszu.
- Nigdy nie widziałaś, jak pada śnieg? - spytał z niedowierza¬niem w głosie.
- Jasne, że widziałam. W telewizji.
Chłopak wybuchł śmiechem i w tym samym momencie dostał w tył głowy obrzydliwą, topniejącą śnieżką. Odwróciliśmy się natychmiast, by zobaczyć, kto ją rzucił. Stawiałam na Erica, który oddalał się właśnie pospiesznie - i to nie w kierunku bu¬dynku, w którym miał następną lekcję. Mike również go widać podejrzewał, bo przykucnął i zaczął formować z puchu własny pocisk.
- Zobaczymy się na lunchu, dobra? - rzuciłam, odchodząc. - Wolę siedzieć w środku, kiedy ludzie zaczynają w siebie ciskać tym mokrym paskudztwem.
Skinął tylko głową, wpatrzony w oddalającą się sylwetkę prze¬ciwnika.
Przez cały ranek wszyscy trajkotali wielce podekscytowani o śniegu - najwyraźniej padał po raz pierwszy w tym roku. Nie brałam udziału w tych rozmowach. Biały puch był niby suchszy od deszczu, ale przecież topniał i tylko moczył skarpetki.
Do stołówki wybrałam się rozważnie w towarzystwie Jessiki. W powietrzu aż roiło się od śnieżek. W ręku trzymałam skoroszyt, gotowa w razie potrzeby użyć go jako tarczy. Jessica uważała, że zachowuję się dziwnie, ale coś w moich oczach kazało jej przestać wychwalać tę brutalną rozrywkę.
Mikę dołączył do nas w drzwiach, uśmiechnięty od ucha do ucha, z kawałkami topniejącego lodu we włosach, niszczącymi je¬go misterną fryzurę. Gdy stawaliśmy na końcu kolejki, dyskuto¬wali z Jessica zawzięcie o walce na śnieżki. Z przyzwyczajenia zer¬knęłam w stronę stolika dziwacznego rodzeństwa i zamarłam. Sie¬działa przy nim cala piątka.
Jessica pociągnęła mnie za rękaw.
- Hej, Bella, co dziś bierzesz?
Odwróciłam wzrok. Piekły mnie uszy. Nie przejmuj się, uspo¬kajałam się w myślach. Nie zrobiłaś nic złego.
- Co z nią? - Mike coś zauważył.
- Nic, nic - odpowiedziałam. - Wezmę tylko napój. - I prze¬sunęłam się z kolejką o dwa kroki do przodu.
- Nie jesteś głodna? - spytała Jessica.
- Zrobiło mi się tak jakoś niedobrze - powiedziałam ze wzro¬kiem nadal wbitym w podłogę.
Sączyłam powoli swój napój, a głód skręcał mi kiszki. Niepo¬trzebnie zatroskany Mikę dwukrotnie starał się dowiedzieć, jak się czuję. Powiedziałam mu, że to nic takiego, zastanawiając się jed¬nocześnie, czy może nie wykorzystać swojej niedyspozycji i nie przeczekać biologii w gabinecie pielęgniarki.
Co za idiotyczny pomysł. Dlaczego miałabym uciekać?
Postanowiłam zerknąć jeden jedyny raz w stronę stolika Cullenów. Jeśli ten agresywny dziad się na mnie gapi, mam prawo stchórzyć i opuścić następną lekcję.
Zerknęłam pod osłoną rzęs, nie odwracając głowy. Żadne z piątki nie patrzyło w moim kierunku, odważyłam się, więc przyj¬rzeć im z nieco większą śmiałością.
Właśnie się śmiali. Chłopcy mieli włosy zupełnie mokre od topniejącego w nich puchu. Emmett potrząsnął specjalnie głową, żeby dokuczyć dziewczynom, a te odchyliły się do tyłu. Jak wszy¬scy inni, cieszyli się pierwszym śniegiem - tyle że, ze względu na ich urodę, wyglądało to jak scena z filmu.
To rozbawienie było niewątpliwie czymś nowym w ich zachowa¬niu, ale zmieniło się coś jeszcze, nie potrafiłam tylko określić dokład¬nie, co. Przyjrzałam się badawczo Edwardowi. Nie był już taki blady - być może od zabaw na śniegu - a cienie pod jego oczami nie raziły już tak intensywną barwą. Ale to nie wszystko... Wciąż nie wiedzia¬łam, o co mi chodzi, patrzyłam, więc dalej, starając się coś wyłapać.
- Co jest, Bella? - Jessica zerknęła w tę samą stronę, co ja.
W tym samym momencie Edward odwrócił się i nasze spojrze¬nia się spotkały.
Spuściłam wzrok, pozwalając, by twarz zakryły mi włosy. By¬łam jednak pewna, że nie dostrzegłam w jego oczach nic z dawnej wrogości czy obrzydzenia. Znów wyglądał jedynie na nieco zacie¬kawionego i jakby odrobinę zniecierpliwionego.
- Edward Cullen się na ciebie gapi - szepnęła mi do ucha Jessica, chichocząc.
- I nie jest wściekły, prawda? - Nie mogłam się powstrzymać.
- Skąd - zdziwiła się. - A ma jakieś powody?
- Chyba za mną nie przepada - zwierzyłam się. Nadal nie czu¬łam się za dobrze. Przytuliłam policzek do ramienia.
- Cullenowie nikogo nie lubią, zresztą trudno, żeby lubili, sko¬ro na nikogo nie zwracają uwagi. Ale on nadal się na ciebie gapi.
- A ty na niego. Przestań - syknęłam.
Żachnęła się, ale posłuchała. Podniosłam głowę, żeby spraw¬dzić, czy naprawdę tak się stało, gotowa posunąć się do przemo¬cy, jeśli obstawałaby przy swoim.
Wtedy przerwał nam Mike. Planował urządzić po szkole wiel¬ką bitwę na śnieżki na parkingu i chciał wiedzieć, czy się dołą¬czymy. Jessica przystała na tę propozycję z entuzjazmem - widać było, że dla niego jest gotowa na wszystko, (a nic nie odpowie¬działam, decydując w myślach, że przeczekam bitwę w sali gim¬nastycznej.
Przez resztę lunchu nie rozglądałam się już na boki. Stwierdzi¬łam też, że skoro Edward nie wygląda na zagniewanego, muszę spełnić daną sobie obietnicę i iść na biologię. Na myśl, że znowu mam koło niego siedzieć, przechodziły mnie zimne dreszcze.
Nie chciałam iść na lekcję w towarzystwie Mike'a, który był popularnym celem dla śniegowych snajperów, ale kiedy podeszli¬śmy do drzwi stołówki, wszyscy prócz mnie chórem jęknęli z żalu. Padał deszcz i cały śnieg znikał szybko, ściekając z chodników lo¬dowatymi strużkami. Uśmiechając się w duchu, naciągnęłam na głowę kaptur. Mogłam iść do domu zaraz po WF - ie!
W drodze do budynku nr 4 musiałam wysłuchiwać narzekań mojego oddanego kolegi.
Wszedłszy do klasy, dostrzegłam z ulgą, że moja ławka jest pusta. Pan Banner kładł właśnie na każdej po mikroskopie i pudelku z zestawem szkiełek z gotowymi preparatami. Do dzwonka zosta¬ło jeszcze parę minut i salę wypełniał szmer uczniowskich roz¬mów. Usiadłam i zaczęłam bazgrolić po okładce zeszytu, starając się nie patrzeć na drzwi.
Usłyszałam wyraźnie, że ktoś odsuwa stojące obok krzesło, ale skupiłam wzrok na swoim rysunku.
- Hej - powiedział cichym, melodyjnym głosem.
Podniosłam głowę, porażona tym, że do mnie mówi. Znów sie¬dział na przeciwległym krańcu ławki, ale odwrócony w moją stro¬nę. Włosy miał potargane i mokre, ale i tak wyglądał, jakby dopie¬ro, co skończył kręcić reklamówkę żelu do włosów. Spoglądał na mnie przyjaźnie, z delikatnym uśmiechem na boskich wargach, widać było jednak, że ma się na baczności.
- Nazywam się Edward Cullen - ciągnął. - Nie miałem okazji przedstawić się w zeszłym tygodniu. A ty musisz być Bella Swan.
Nie wiedziałam, co o tym wszystkim myśleć. Czyżby w zeszły poniedziałek dręczyły mnie omamy? Teraz zachowywał się zupeł¬nie normalnie i grzecznie. Czekał, musiałam się odezwać. Tyle, że nic zwyczajowego nie przychodziło mi do głowy.
- Skąd wiesz, jak mam na imię? - wymamrotałam z trudem.
Zaśmiał się cicho, był przy tym taki czarujący.
- Ach, sądzę, że wszyscy tu wiedzą, jak masz na imię. Całe miasteczko żyło twoim przyjazdem.
Skrzywiłam się. Podejrzewałam, że tak było.
- Nie o to mi chodziło - drążyłam uporczywie. - Skąd wie¬działeś, że powinieneś powiedzieć „Bella”?
Coś mu się nie zgadzało.
- Wolisz Isabellę?
- Nie, Bellę - powiedziałam - ale myślałam, że Charlie, to znaczy mój tata, nazywa mnie za moimi plecami Isabellą. Nikt in¬ny w szkole nic użył tego zdrobnienia, witając się ze mną. - Czu¬łam, że robię z siebie kompletną idiotkę.
- Ach tak. - Nie podjął tematu. Zmieszana odwróciłam głowę. Na szczęście w tej samej chwili pan Banner postanowił rozpocząć lekcję i musiałam skoncentrować się na jego instrukcjach. Preparaty w pudełkach przedstawiały różne fazy mitozy komórek z czubka ko-rzenia cebuli, ale nie były ułożone po kolei. Pracując w parach, mie¬liśmy ustalić właściwą kolejność i odpowiednio oznaczyć wszystkie szkiełka. Nie mogliśmy korzystać z podręczników. Za dwadzieścia minut nauczyciel miał zrobić rundkę i sprawdzić, komu się udało.
- Do dzieła - zakomenderował.
- Jak sądzisz, partnerko - zapytał Edward - panie przodem? - Podniosłam wzrok i zobaczyłam, że uśmiecha się zawadiacko. Był taki piękny, że zaniemówiłam z wrażenia i znów wyszłam na idiotkę.
- Albo może ja zacznę, jeśli nie masz nic przeciwko. - Przestał się uśmiechać. Niechybnie zastanawiał się, czy aby nie jestem opóź¬niona umysłowo.
- Już się biorę do roboty - odparłam, rumieniąc się.
Trochę się popisywałam, ale tylko odrobinkę. Przerabiałam już to w Phoenix i wiedziałam, czego szukać. Umieściłam pierwsze szkiełko we właściwym miejscu, nastawiłam czterdziestokrotne powiększenie i zerknęłam w okular.
- To profaza - oświadczyłam z przekonaniem.
- Pozwolisz, że zajrzę? - spytał, gdy przymierzałam się do zmienienia szkiełka. By mnie powstrzymać, położył swoją dłoń na mojej. Jego palce były lodowate, jakby przed lekcją trzymał je w śnieżnej zaspie. Ale to nie, dlatego odskoczyłam, cofając rękę. Kiedy mnie dotknął, przeszła jakaś iskra, poczułam się tak, jakby poraził mnie prądem.
- Przepraszam - bąknął, zostawił mnie w spokoju i sięgnął po mikroskop. Nadal, nieco rozdygotana, przyglądałam się, jak bada próbkę. Zajęło mu to jeszcze mniej czasu niż mnie.
- Profaza - zgodził się, wpisując to słowo w pierwszą rubrykę naszego arkusza. Zgrabnym ruchem wymienił szkiełko na następne i przyjrzał mu się pobieżnie.
- Anafaza - mruknął pod nosem, wypełniając kolejną rubrykę.
- Pozwolisz? - Starałam się przybrać obojętny ton.
Uśmiechnął się z wyższością i przesunął mikroskop w moją stronę.
Z ochotą przypięłam się do okularu, ale spotkało mnie rozcza¬rowanie. Skurczybyk miał rację.
- Preparat numer trzy? - Nie patrząc na Edwarda, wyciągnꬳam rękę.
Podał mi go z wielką ostrożnością. Wydawało się, że nie chce za nic drugi raz popełnić tego samego błędu i dotknąć mojej skóry. Ambitnie ledwo zerknęłam na komórki.
- Interfaza. - Podałam mu mikroskop, zanim o niego poprosił.
Rzucił okiem na próbkę i zapisał nazwę fazy. Mogłam sama to zro¬bić, ale onieśmielał mnie jego niezwykle schludny i elegancki cha¬rakter pisma. Nie chciałam oszpecić arkusza swoimi kulfonami.
Skończyliśmy z dużą przewagą nad pozostałymi. Widziałam, że Mikę i jego partnerka, niezdecydowani, porównywali bez końca dwa preparaty, a inna para trzyma pod stołem otwarty podręcznik.
W rezultacie nie miałam nic do roboty poza pilnowaniem się, że¬by nie zerkać na sąsiada. Nic z tego. Okazało się, że znów się we mnie wpatruje,


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:    Zobacz poprzedni temat : Zobacz następny temat  
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum buntownicy.fora.pl Strona Główna -> Twilight Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach

fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Regulamin